Temat choroby, jaką jest borelioza szczególnie mnie swego czasu zainteresował, jako że „wpadłem” w jedną z grup internetowych wyznawców. Próbowali mi to wmówić i prawie im się udało. Pewnie zostałbym przez to kaleką albo w ogóle bym nie przeżył. Na szczęście wygrał rozsądek: sprawdziłem, co ma do powiedzenia nauka, zobaczyłem że po pierwsze sprawa jest bardzo dobrze przebadana i w zasadzie nie ma kontrowersji, po drugie że oficjalna wiedza medyczna jest niemal o 180 stopni odwrócona od tego, co się czyta w polskim internecie.
Technika oszustwa jest stara jak świat i wielokrotnie przerabiana, także w Polsce. Dawniej oszukiwało się ludzi metodą „na candidę„, potem „na chlamydiozę”, gdzieś po drodze przewinęły się pasożyty przewodu pokarmowego, infekcje pęcherza moczowego i nerek, obecnie modna jest borelioza. We wszystkich powyższych przypadkach mechanizm był ten sam. Istnieje tajemnicza choroba. Medycyna ukrywa przed światem prawdę, ale MY ją znamy (i Ty pacjencie też możesz być w grupie oświeconych, znających prawdę objawioną!). Współczesne testy medyczne to oszustwo i nie działają, trzeba zrobić taki specjalny w prywatnym gabinecie, to że ten gabinet sprzedaje też lekarstwa to czysty przypadek i proszę na to nie zwracać uwagi. Choroba ma wszystkie możliwe objawy, jakie można sobie wyobrazić, a także kilka niewyobrażalnych. Co więcej, wszyscy naukowcy i lekarze na świecie są w wielkim spisku wmawiając ludziom, że chorobę leczy się prosto i skutecznie, prawda oświecona jest taka, że trzeba leczyć ją latami i normalne jest, że na przykład przez 5 lat oddawania pienię… przepraszam, terapii, w ogóle nie poczujemy się lepiej.
Na początek, żeby nie było wątpliwości: owszem, borelioza to bardzo groźna choroba, którą czasem trzeba leczyć całymi miesiącami i zdarzają się nawroty, owszem, mnóstwo osób ma ją i nic o tym nie wie, owszem, potrafi ona zrobić z człowieka inwalidę. Problemem jest kilka kłamstw, które krążą po necie i które wykorzystuje się, by naciągać ludzi na grubą kasę.
Po pierwsze, diagnostyka. Medycyna uznaje tylko dwa testy: ELISA i western blot, odrzucając w zasadzie wszystkie inne z uwagi na bardzo dużą ilość fałszywie dodatnich wyników (szczególnie dużo fałszywych pozytywów dają LTT i PCR robione na słabej klasy sprzęcie). I ma bardzo dobry powód, by ufać blotom. Żeby nie być gołosłownym, przytoczę tu badanie:
http://cid.oxfordjournals.org/content/53/6/541.long
Grupa pacjentów, u których rozpoznano bez wątpliwości późną boreliozę innymi metodami (wywiad z potwierdzeniem, że w przeszłości był rumień, hodowla krętków, objawy charakterystyczne tylko dla tej choroby) miała zrobione testy western blot. U każdego – podkreślam, każdego – cierpiącego na późne stadium dały one pozytywny wynik, czyli – w przypadku IgG – było przynajmniej PIĘĆ w pełni wybarwionych pasków na dziesięć badanych. Podkreślam, bo to ważne: każda osoba, która była naprawdę i bez żadnych wątpliwości chora, miała przynajmniej 5 pasków na 10 paskowym western blocie w klasie IgG. Dlaczego dopiero tyle uznaje się za wynik dodatni? Mnóstwo chorób dających podobne objawy wywołuje reakcje krzyżowe, między innymi schorzenia autoimmunologiczne (możliwe zresztą że przez to podobieństwo immunologiczne do naszych własnych komórek krętki tak często wywołują powikłania autoagresji, organizm walcząc z krętkami atakuje potem swoje własne – podobne do nich – komórki). Dwa czy nawet trzy paski mogą być wynikiem takiej właśnie reakcji krzyżowej, a jak widać, każdy faktycznie chory miał przynajmniej pięć. Warto dodać, że były to prawidłowo wykonane testy, w Polsce nie zawsze robi się to jak trzeba i zdarzają się błędy, ale to wyjątki, a nie reguła.
Nie jest to jakieś wyjątkowo dokładne badanie, dotyczyło niewielkiej grupy chorych, co więcej tak ładne i jednoznaczne wyniki dotyczyły tylko późnej boreliozy w 3 stadium, w początkowych diagnostyka zawodzi (stąd mit „niedokładnych testów”, który omówiłem szerzej w dziale z przykładami). Jest to po prostu pierwsza rzecz która mi wpadła w ręce gdy szukałem materiałów do tej stronki. Co jest tu istotne: użyto bardzo mocnego kryterium pięciu w pełni wybarwionych pasków. Cztery silne plusy i jeden wątpliwy zostałyby w nim uznane za wynik negatywny. Nawet jeden chory – naprawdę chory – nie miał tylko czterech z kawałkiem. Każdy miał pięć lub więcej. Jeśli zdarzy się pacjent u którego w ogóle nie ma pasków, a potwierdzi się chorobę, jest to ewenement opisywany w literaturze. Z tego co wiem, do tej pory była jedna taka pacjentka, w Czechach, ale lekarze nie są pewni, czy faktycznie miała chorobę, bo nie udało się wyizolować żywej bakterii. Jedna pacjentka na całym świecie. I kilka tysięcy mądrzejszych od każdego lekarza osób z polskiego internetu, samodzielnie sobie diagnozujących chorobę.
Dokładna analiza skuteczności blotów jest pod tym linkiem:
https://journals.plos.org/plosone/article/file?type=printable&id=10.1371/journal.pone.0168613
Jeśli ktoś zna angielski, widzi, jak bardzo to wszystko jest złożone, ile badań trzeba wykonać, żeby w końcu ustalić, czy test jest skuteczny. Bada się osoby, które mają choroby dające przeciwciała krzyżowe i podobne objawy, porównuje z faktycznie chorymi na boreliozę, by precyzyjnie wyznaczyć granicę przy której można mówić o wysokim prawdopodobieństwie choroby. Kilkadziesiąt dużych prób klinicznych, każda prowadzona w nieco innych warunkach, by wykluczyć błędy polegające na powtarzaniu tego samego schematu. Tysiące, nawet dziesiątki tysięcy przebadanych pacjentów. Wtedy dopiero można ocenić, czy test działa.
Szarlatani pokażą Wam jedną próbę kliniczną wykonaną na 15 osobach, co ma być jakimś niby dowodem, podważającym wszystkie pozostałe. Nie, nauka tak nie działa. Skuteczność ocenia się na 15 000 pacjentach, a nie na 15.
Po drugie, terapia. Współczesna medycyna dość dokładnie sprawdziła, jak wygląda leczenie tej choroby. Przeprowadzono wiele prób klinicznych, w których podawano pacjentom antybiotyki. Testowano to już na tysiącach pacjentów. Nawet wtedy, gdy ludziom z wieloletnią, późno rozpoznaną boreliozą układu nerwowego i paraliżem twarzy podano doksycyklinę przez 10 dni, prawie każdy został w pełni wyleczony. Warunek był jeden: to była naprawdę borelioza, potwierdzona oficjalnym testem. Oczywiście nie zawsze można spodziewać się całkowitego wyleczenia przy chorobie, która potrafi zabić komórkę nerwową. Jak wiadomo, taka komórka nigdy już się nie zregeneruje, raz uszkodzony nerw do końca życia pozostanie uszkodzony. Niemniej warto przyjrzeć się temu badaniu:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/11345216
Jest to tak zwany „follow up”, czyli sprawdzenie co się będzie działo z pacjentami po zakończeniu terapii. Sprawdzono dalsze losy 69 ludzi, którzy mieli późną boreliozę układu nerwowego z pełną gamą objawów i dostali na to oficjalną terapię. Pacjenci otrzymali tabletki z doksycykliną w standardowej dawce 100 mg lub 200 mg dziennie, zazwyczaj przez standardowy okres 10 do 20 dni. Jak się okazało, taka dawka wystarczyła, by pacjenci wyzdrowieli: średni czas odzyskania pełni zdrowia wynosił 6 tygodni, ale niektórzy dochodzili do siebie prawie rok (bez żadnego leczenia, organizm po prostu potrzebował czasu na regenerację). 19% pacjentów nie odzyskało w pełni zdrowia, ale też nie mieli potem żadnego pogorszenia, co sugeruje że choroba po prostu zabiła część komórek nerwowych powodując trwałe kalectwo. Nawet po 9 latach (tyle trwało badanie) ci ludzie nie mieli żadnych nawrotów choroby ani problemów. Wszyscy, co do jednego zostali trwale wyleczeni.
Jest też drugi follow up:
http://www.ncbi.nlm.nih.gov/pubmed/11133377
Tym razem spradzono, jaki stan zdrowia mają pacjenci, którzy otrzymali standardowe leczenie (2-3 tygodnie doksycykliny w niskiej dawce 100 do 200 mg dziennie lub podobnie niskie dawki penicylin), po okresie 10 do 20 lat od jego zakończenia. Badanie miało na celu określenie, czy występują nawroty choroby oraz czy tak niskie dawki są wystarczające, by przed nimi zabezpieczyć. Pacjenci zostali zbadani i wypełnili specjalny kwestionariusz, gdzie opisywali stan swojego zdrowia, problemy, bóle stawów, problemy z pamięcią, zmęczenie i wszystko inne, co może kojarzyć się z nawrotem choroby. W sumie było to 84 pacjentów, dla porównania wzięto grupę 30 całkowicie zdrowych ludzi z tego samego miasta i wykonano im te same badania, dając do wypełnienia ten sam kwestionariusz. Jak się okazuje, żaden z leczonych nie miał nawrotu, ich wyniki były identyczne jak zdrowych osób. Jedynym wyjątkiem była podgrupa chorych, którzy mieli paraliż twarzy wywołany chorobą, ale nie otrzymali antybiotyków, czyli po prostu nie byli prawidłowo leczeni. U nich pojawiły się potem bóle stawów.
Powyższe kryterium jest bardzo istotne, chcąc sprawdzić stan zdrowia 20 lat po przebytej chorobie, porównuje się z innymi osobami w tym samym wieku, a nie ze stanem przed chorobą. Przez 20 lat ludzie się po prostu starzeją, kuszące jest wtedy wmówienie sobie, że to nie starość, tylko przez jakąś tajemniczą bakterię łupie mnie w krzyżu.
Jest to idealnie zgodne z moimi doświadczeniami, wiele osób pytało mnie o radę odnośnie boreliozy. Zawsze było tak samo: jeśli ktoś naprawdę był chory, miał pięć lub więcej pasków na western blocie, chyba że badano mniej, wtedy odpowiednio mniej było wybarwionych (np 3 z 6). I zawsze, bez wyjątku była bardzo silna poprawa zaraz po rozpoczęciu leczenia. Jeśli tych pasków nie miał, mógł się leczyć latami bez efektu.
Mając tę wiedzę, że oficjalny test w 100% przypadków wykrywał późną chorobę (trzeba brać oczywiście poprawkę na laboratoria w Polsce, widziałem już testy dodatnie w jednym mieście, ujemne w innym) oraz wiedząc, że nawet wieloletnia choroba znika po kilku tygodniach doksycykliny, warto zerknąć na grupy czy fora dla chorych. Podpowiem, jest tam ten sam, zawsze ten sam schemat: „moja borelioza jest taka ciężka w leczeniu, już pół roku, rok, dwa lata się leczę. Na dodatek taka ciężka w diagnozie, oficjalne testy nic nie wykazały”. Na palcach jednej ręki drwala można policzyć osoby, które miały dodatniego western blota, a jeśli już ktoś pisze że takiego miał, zazwyczaj okazuje się, że były to na przykład dwa paski, co według lekarzy było ujemne, ale pacjent sam sobie wmówił, że to wynik dodatni. Nie to, że nie robią tych testów, wykonują czasem nawet ponad dziesięć, każdy ujemny. Część osób ma też „zdiagnozowaną” babeszjozę, ale z tego co wiem, ani jedna osoba nie zrobiła tego za pomocą kosztującego dosłownie kilka zł oficjalnego badania, mającego 100% skuteczności (więcej o nim na podstronie o badaniu żywej kropli krwi), wszyscy robili drogi (kilkaset zł), nieoficjalny test, którego nie uznaje żaden normalny lekarz.
Tak, zgadza się: ci ludzie zostali wkręceni, albo może sami się wkręcili w jakieś dziwne testy robione na chińskich maszynkach, albo w obłąkaną interpretację western blota „masz dwa paski, to na 100% wynik dodatni!” po czym ktoś przekonał ich, że muszą przez całe miesiące, a niekiedy lata brać antybiotyki. Nic dziwnego, że uwierzyli w mit ciężkiego leczenia, skoro bez przerwy widzą ludzi z „dodatnimi testami”, którzy po wielu miesiącach nie mają poprawy. Trochę to śmieszne i trochę straszne. Najgorsze jest to, że mają jakieś cholerne poczucie misji, wmawiania każdemu, kto tylko ma jakiekolwiek objawy, że to na pewno borelioza…
Jest jeszcze problem zespołu poboreliozowego. Około 10% ludzi po infekcji naprawdę koszmarnie choruje, co potrafi ciągnąć się przez całe lata. Nikt nie wie tak naprawdę, co to jest i skąd się bierze, ale wszystko wskazuje na to, że jest to powikłanie autoimmunologiczne wynikające z podobieństwa bakterii do komórek naszego ciała. Takie samo powikłanie, jakie widać przy wielu innych chorobach zakaźnych. Mała grupa lekarzy jest zdania, że to „bakterie które schowały się gdzieś głęboko”, a jedynym ratunkiem jest – co za niespodzianka – oddanie tym właśnie lekarzom grubych tysięcy, oni wtedy zrobią cudowną terapię, podczas której dostaje się przez niekiedy kilka lat antybiotyki w dawce, której nikt inny na świecie nie stosuje.
I tu warto cofnąć się do rozdziału o placebo. Ci lekarze są niekiedy przekonani, że faktycznie pomagają pacjentom, zaś pacjenci, że faktycznie terapia im pomaga. Dużo tam pisałem o wmawianiu sobie różnych rzeczy i o tym, że pewne rzeczy warto sprawdzić podając połowie pacjentów wodę z kranu.
Sprawdzono skuteczność wielomiesięcznej terapii antybiotykami przeciw temu zespołowi poboreliozowemu. Co nie jest zaskoczeniem, ludzie zdrowieli i bardzo sobie chwalili leki. Problem w tym, że zdrowiał dokładnie taki sam odsetek tych, którzy dostawali te antybiotyki jak i tych, którzy dostali wodę z kranu. Po prostu zespół poboreliozowy zazwyczaj sam mija po kilku miesiącach albo i latach i jeśli przytrafi się to akurat podczas brania leków, będziemy słyszeć o cudownym uzdrowieniu. Co zdarza się regularnie, jako że leki bierze się mniej więcej tyle czasu, ile w „naturalny” sposób znika ta choroba. Tak w ogóle to była dość zabawna historia z tymi próbami klinicznymi. Pacjenci domagali się, by przetestowano antybiotyki, bo przecież ciągle słyszeli, że to pomoże na ten zespół (a jest to naprawdę bardzo ciężka choroba, coś jak grypa trwająca bez przerwy niekiedy całymi latami, ludzie byli zdesperowani). Naukowcy zgodzili się, podawali przez całe miesiące antybiotyki, nikomu nie pomogły. Bardzo dokładnie sprawdzili chorych różnymi metodami, PCR (tym prawidłowo wykonanym, nie tym robionym w Polsce), hodowlą krętków na różnych podłożach, z różnych tkanek: u żadnego z nich nie znaleźli żywej bakterii, nie znaleziono też jej kodu genetycznego, nic, pusto. „Nie, źle to zrobiliście, to nie tak, trzeba innego antybiotyku użyć”. No to zrobiono drugą próbę kliniczną, znowu nikomu nic to nie dało, znowu sprawdzono na wszystkie sposoby chorych, znowu ani śladu bakterii nie znaleziono w ich organizmach. „Nie, za krótko to robiliście!”. Zrobiono trzecią próbę kliniczną, z tym samym skutkiem. „Źle, trzeba dłużej i jeszcze inny antybiotyk użyć!”. Ile można… no ale ludzie cierpią, zrobiono czwartą próbę. Ten sam efekt. Znowu podniósł się krzyk, że coś źle robiono, ale wtedy stało się jasne, że przypomina to rozmowę z ewolucjonistą wierzącym, że Ziemia ma 3000 lat. „Ale patrz, tu są kości dinozaura!” „No i co z tego, Bóg je tu położył żeby testować moją wiarę!”.
Znamienne jest to, że tych kilku naukowców i lekarzy, którzy są zwolennikami wielomiesięcznego, a nawet wieloletniego leczenia, nigdy nie opublikowało wyników badań, ani nawet nie udostępniło statystyki wyleczalności swoich pacjentów. Publikują jedynie adresy swoich prywatnych gabinetów.
W razie wątpliwości, najlepiej patrzeć na pieniądze. Koncerny farmaceutyczne mogłyby zarobić grube miliardy, gdyby udowodniono, że taka terapia jaką proponują zwolennicy ma sens. Z jakiegoś, sobie tylko znanego powodu olewają tę kasę. Można też zapytać: skoro ciągle tworzy się tę atmosferę „walki o prawdę”, czemu ci lekarze i naukowcy nie przeprowadzą próby klinicznej? W epoce crowdsurfingu zebranie funduszy zajęłoby im 15 minut, chętnych do udziału są tysiące. Po roku cały świat, wszyscy naukowcy i lekarze mieliby dowód któremu nikt nie mógłby zaprzeczyć, „alternatywni” twierdzący, że zespół poboreliozowy leczy się antybiotykami, a co drugie stwardnienie rozsiane to tak naprawdę borelioza dostaliby nagrodę Nobla. Ale nikt tego nie robi. Zamiast tego mówią chorym „oddajcie nam swoje pieniądze, wyleczymy was, tylko my mamy rację, cała reszta świata się myli, a te wszystkie badania które do tej pory przeprowadzono zostały zafałszowane przez koncerny farmaceutyczne, zapewne po to, żeby zmniejszyć zyski tych koncernów…”
Podsumowując, jak ktoś wam powie „moja choroba okazała się tak naprawdę boreliozą, jest bardzo ciężko, leczę się już prawie rok” powinno się odpowiedzieć „pokaż nam te pięć pasków na western blocie”.
Najgorsze jest to, że schorzenia trapiące tych ludzi są często wręcz banalne do zdiagnozowania. Kiedyś nawet próbowałem im sugerować, żeby zrobili jakieś badania gdy wręcz w oczy kłuły wszystkie objawy jakiejś innej choroby – zazwyczaj reagowali agresją, to MUSI być borelioza i koniec, pomimo ujemnych oficjalnych testów i braku reakcji na leczenie. Inne choroby? To tylko nie do końca zdiagnozowane boreliozy.