W krajach anglojęzycznych jest takie cudowne powiedzenie „put your money where your mouth is”. W bardzo luźnym tłumaczeniu oznacza to, że jeśli jesteś czegoś na tyle pewien, by o tym gadać, zaryzykujesz swoje własne pieniądze które możesz stracić, gdy okaże się to nieprawdą? Jeden z racjonalistów stwierdził, że to jest faktycznie bardzo dobra zasada. I powiedział, że odda swoje pieniądze każdemu, kto udowodni przed kamerami jakąkolwiek zdolność paranormalną. Jakąkolwiek: czytanie myśli, różdżkarstwo, wróżenie, leczenie, lewitacja, telekineza, reiki, rozmowy z duchami. Cokolwiek.
James Randi, bo tak się nasz bohater nazywa, przez lata zbierał datki od sponsorów, dokładając je do oferowanej sumy. Tak, przez lata, bo oferta jest ważna od roku 1964. Obecnie nagroda wynosi milion dolarów, co roku dziesiątki osób próbuje swych sił. Nikomu się nie udało. Rozszerzył nawet swoją ofertę o udowodnienie działania homeopatii, jeśli komuś uda się ta sztuka, milion dolarów leży i czeka.
Zasady są bardzo proste. Załóżmy, że ktoś twierdzi „umiem leczyć bioprądami raka!”. Randi zbierze grupę chorych, którym lekarze nie dają szans. Terapeuta spróbuje wyleczyć 10 z nich. Jeśli u powiedzmy 3 faktycznie cofnie się nowotwór (wiadomo, że choroba znika czasem sama z siebie i u jednej może się cofnąć zwykłym zbiegiem okoliczności), milion jest jego. Różdżkarze mieli „odkryć”, którą z rur pod podłogą właśnie płynie woda. Albo pod którym z pudełek znajduje się metalowy przedmiot, a pod którym drewniany. Każde takie badanie było prowadzone pod obserwacją kilkunastu niezależnych ekspertów, mających wykrywać wszelkie próby oszustwa albo błędy metodologiczne.
A teraz trzeba sobie zadać pytanie. Skoro ci wszyscy nasi krajowi cudotwórcy WIERZĄ w to, że potrafią zdziałać cuda, na co czekają? Czemu przyjmują pacjentów w swoich gabinetach, męczą się za te głupie 100 zł, zamiast wyciągnąć rękę po milion dolarów?
Wszelkiego rodzaju maszynki „alternatywne”, typu oberon, biofale i cała reszta tego absurdu są w tym samym worku. Przykro mi, magia nie działa, wróżki nie istnieją. Jest tylko twarda, szara rzeczywistość. Zostawię jeszcze bardzo, baaaaardzo drobny margines wątpliwości dla biorezonansu, z uwagi na kilka niezwykle ciekawych prób klinicznych, przy czym jest to jedynie mała możliwość wpływu żywy organizm, ale – podkreślam – jedynie wpływu. Totalną bzdurą są „diagnozy” stawiane tym urządzeniem, podobnie jak w miażdżącej większości przypadków terapie, co wielokrotnie sprawdzano badaniami z podwójną ślepą próbą.
Wygląda na to, że w najlepszym wypadku (co też nie jest pewne) maszynki te w jakiś sposób zmieniają chemię ciała (np jonizują), za każdym razem w ten sam albo bardzo zbliżony sposób, ktoś to odkrył i dodał do tego chorą filozofię. Przypomina mi się średniowiecze, gdzie gdy wykryto, że coś pomaga na jakąś jedną chorobę, więc stosowano to też na wszystkie inne, tłumacząc to wyganianiem diabła. W praktyce nawet jeśli działanie istnieje, będzie pomagać w kilku przypadkach, szkodzić w pozostałych. Może się okazać, że na przykład „terapia” takim urządzeniem podwaja ryzyko raka po kilku latach. Tak już jest z terapiami, które „coś” robią, ale nie wiemy za bardzo, co.